Weekend zaliczam do udanych. Pół soboty spędziłam co prawda w
kuchni, bo gotowałam obiad oraz przygotowywałam szaszłyki na grilla, na
którego zaprosiłam Maća z dziewczyną, ale spotkanie było bardzo miłe ;]
Pośmialiśmy się oczywiście. Minusem było tylko to, że moje szaszłyki mi
wcale nie smakowały :/ Wszystkim innym niby tak, no ale przecież nie
powiedzą, że beznadziejne :> Także następnym razem mam już inną
recepturę przygotowania ;]
Wczoraj znów zostałam zaproszona na obiad do Lubego.
Tym razem teren był czysty-babci nie było ;] Zrobiłam rano galaretki z
owocami z ogródka (truskawki, dwa rodzaje malin i borówki amerykańskie)
ażeby wkupić się w łaski mamy Lubego, ale jej zaje*iste ciasto przyćmiło
wszystko ;) Choć oczywiście galaretki zostały docenione :) Reklamówka
fasoli szparagowej zerwanej prosto z pędów też :P
Luby wczoraj od samego rana źle się czuł. Bardzo bolały go plecy.
Mimo, że wybrał już połowę antybiotyku i początkowo było lepiej to teraz
nastąpił jakiś nawrót choroby. Ciepły był, chciał zmierzyć temperaturę,
ale bateria w termometrze nie działa :/ (dlatego mimo wszystko jestem
zwolenniczką termometrów rtęciowych). W związku z tym, że ma on duży
próg odporności na ból stwierdziłam, że nieźle muszą go napieprzać te
plecy. Dlatego, gdy zaproponował wizytę w przyszpitalnej przychodni
zgodziłam się bez wahania. Trafił do Pani Doktor z jakiejś innej bajki!
Minióweczka, sandałki, opalenizna, obwieszona złotem... Nawet białego
fartucha nie zarzuciła :/ Stwierdziła, że skoro ma zapalenie mięśni to
bierze zły antybiotyk. Temperatury zmierzyć nie chciała, bo "jeśli ją ma
to antybiotyk ją zbije". Na szczęście wraz z antybiotykiem zakupiliśmy
termometr. Okazało się, że ma 38,6 :/ Zaaplikowałam mu tabletki,
umieściłam w łóżku, dałam buzi i nakazałam wypoczynek!
Luby rano sms: "Mam poranne mdłości, chyba zaciążyłem :D albo to od leków"
Umarłam :D
Będę musiała pokochać jak swoje ;)))